Forum "Sztolnie" Strona Główna  
 FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 Tajemnica śmierci Piotra Jaroszewicza Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Slaworow
Administrator



Dołączył: 06 Wrz 2008
Posty: 3208 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław - Oder Vorstadt

PostWysłany: Pią 22:26, 17 Paź 2008 Powrót do góry

[link widoczny dla zalogowanych]

Mordercze archiwum

Image

Były premier PRL Piotr Jaroszewicz mógł zginąć z powodu tajemnic, które poznał w czerwcu 1945 r. w Radomierzycach koło Zgorzelca. Wczerwcu 1945 r. na dziedziniec pałacu w Radomierzycach wjechały trzy terenowe samochody. Z aut wysiadło kilku cywilów i uzbrojeni żołnierze w polskich mundurach. Zamierzali przeszukać zdeponowane tam pod koniec wojny ogromne niemieckie tajne archiwum. Jadąc do pałacu, nie wiedzieli jeszcze, co ono zawiera. Kilkadziesiąt lat później trzy najbardziej wtajemniczone w te poszukiwania osoby zostały zamordowane - wszystkie w tajemniczych okolicznościach. Był wśród nich Jaroszewicz.

Tajemnica
Latem 1944 r. hitlerowcy rozpoczęli w radomierzyckim pałacu toczone ścisłą tajemnicą prace budowlane. W jednym z pomieszczeń powstało coś na kształt opacerzonego bankowego skarbca. Zaraz potem do Radomierzyc zaczęły zjeżdżać ciężarówkami tajne dokumenty, zebrane w całej Europie. Raporty o przebiegu tej akcji trafiały bezpośrednio na biurko Waltera Schellenberga, szefa VI departamentu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). To może świadczyć o randze całego przedsięwzięcia, a także o znaczeniu archiwum dla hitlerowców. Wskazuje również na osobę, której najbardziej zależało na ukryciu dokumentów, będących już po wojnie znakomitym punktem przetargowym w różnych rozgrywkach nie tylko politycznych. Rozgrywkach o życie!

Misja Jaroszewicza
Znany sudecki przewodnik Tadeusz Steć, współpracownik służb wywiadowczych, ujawnił, że w 1945 r. odwiedził Radomierzyce w poszukiwaniu złożonych tam dokumentów. Okoliczni autochtoni wspominali, że w majątku mieszkali również obcokrajowcy, prawdopodobnie Francuzi. Widzieli także polskich żołnierzy, którzy przyjechali do pałacu. Kierował nimi Jaroszewicz, wówczas pułkownik LWP. Trafiła do niego informacja o ukryciu przez Niemców ważnych dokumentów w pałacu koło Zgorzelca. Chciał on, by nie była to oficjalna akcja wojskowa, lecz prywatne przedsięwzięcie, które pozwoliłoby mu się zorientować, co kryło się w Radomierzycach. Zabrał tylko zaufanych ludzi. Z Jaroszewiczem byli m.in. Tadeusz Steć i ppłk Jerzy Fonkowicz, agent sowieckiego wywiadu oraz mjr Władysław Boczoń.

Akta wywiadu
Po dotarciu do pałacu w Radomierzycach ekipa Jaroszewicza odnalazła w jednym z pomieszczeń tysiące teczek zawierających tajne dokumenty Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy. Były tam akta personalne, listy, plany; głównie archiwa wywiadu francuskiego. Miało się tam także znajdować archiwum paryskiego gestapo, zawierające listy konfidentów. Były to dane o ludziach, ich ciemnych interesach i kolaboracji z Niemcami oraz wydarzeniach prowokowanych przez niemieckie tajne służby, w których uczestniczyły znane osobistości. Tadeusz Steć powiedział prasie - “Z późniejszym Premierem PRL Piotrem Jaroszewiczem zostałem w Radomierzycach jeszcze dwa lub trzy dni. Cały czas tłumaczyłem. Jaroszewicz przebierał. Wybrał stosik dokumentów. Zrobił z nich dwie lub trzy niewielkie paczki. (...) Byłem akurat pod pałacem, razem z dwoma cywilami. Nagle na dziedziniec pałacu wpadła grupa czerwonoarmiejców z bronią gotową do strzału. Ani się obejrzeliśmy, jak ustawiono nas pod ścianą z rękami do góry. Na szczęście wyszedł Jaroszewicz, pogadał z dowódcą grupy, jakimś lejtnantem chyba. Czerwonoarmiści pognali nas w kierunku wioski, nie szczędzili kopniaków, doprowadzili do drogi Bogatynia - Zgorzelec i kazali iść, doradzając, abyśmy zapomnieli o pałacu i wszystkim, co widzieliśmy i słyszeliśmy”. Paczki z wybranymi dokumentami pozostały w samochodzie Jaroszewicza.

Likwidacja świadków?
Pod koniec lipca 1945 r. radomierzyckie archiwum wyekspediowano do ZSRR. Zawierało ono około 300 tys. teczek, średnio po 250 stron każda, w tym 20 tys. teczek niemieckiego i francuskiego wywiadu wojskowego, 50 tys. teczek sztabu generalnego i liczące 150 teczek akta Leona Bluma i archiwum rodziny Rothschildów. Oprócz tego był tam ogromny zbiór dokumentów dotyczących kolaboracji Francuzów z Niemcami. Niewielką część archiwum pochodzącego z Radomierzyc, a także z zamków Czocha (koło Zgorzelca) i Książ (koło Wałbrzycha), Rosja prawdopodobnie sprzedała Zachodowi. W Polsce, w prywatnym archiwum Piotra Jaroszewicza, pozostała część dokumentacji, nie wiadomo jednak, jakiej rangi. Do lat 90. ubiegłego wieku dożyły trzy osoby przeglądające w czerwcu 1945 r. radomierzyckie archiwum: Piotr Jaroszewicz, Tadeusz Steć i Jerzy Fonkowicz. Wiadomo, że przez lata osoby te utrzymywały z sobą kontakt. Wszystkie trzy zostały zamordowane przez nieznanych sprawców; ofiary torturowano przed śmiercią. Jaroszewicza i jego żonę zabito w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. W nocy z 11 na 12 stycznia 1993 r. zamordowano Stecia, a Fonkowicza - w 1997 r. W żadnym z tych zabójstw nie wykazano motywu rabunkowego.

Na podstawie tygodnika “Wprost”
Waldemar Gruna
Zobacz profil autora
Slaworow
Administrator



Dołączył: 06 Wrz 2008
Posty: 3208 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław - Oder Vorstadt

PostWysłany: Pią 22:31, 17 Paź 2008 Powrót do góry

[link widoczny dla zalogowanych]

Jerzy Jachowicz, publicysta DZIENNIKA
sobota 1 września 2007 00:14



Zbrodnia, w której ożyły peerelowskie demony



Minęło 15 lat od brutalnego morderstwa byłego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony. Wciąż nie znamy sprawców tej zbrodni, można jednak przypuszczać, że jej motywy miały związek z polityką - pisze w DZIENNIKU Jerzy Jachowicz


Po 15 latach, jakie upłynęły od mordu na byłym premierze z czasów PRL Piotrze Jaroszewiczu i jego żonie Alicji Solskiej-Jaroszewicz, nadal nikt nie zna ani zabójców, ani ewentualnych zleceniodawców, ani motywu tej zbrodni. Są za to poważne przesłanki, by dopatrywać się w nim zabójstwa z motywów politycznych.

"To zbyt okrutne. Tych potworności nie da się oglądać" - mówili nie tak dawno doświadczeni policyjni specjaliści od zabójstw, którzy obejrzeli kasetę wideo, na której zarejestrowano ofiary mordu.

Rzeczywiście, widok ten zszokuje każdego. On uduszony na fotelu w swoim gabinecie, ona zastrzelona ze sztucera w łazience. Zostali zamordowani w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. w willi w podwarszawskim Aninie. Dziś mija 15. rocznica ich śmierci. Do tej pory nie wykryto sprawców, nie znaleziono motywów zbrodni. Proces sprzed 10 lat, w którym na ławie oskarżonych siedziała czwórka pospolitych rzezimieszków-recydywistów, zakończył się klęską policji i prokuratury.

Dwa lata temu policja rozpoczęła powtórną analizę wszystkich materiałów ze śledztwa i procesu. Przeprowadziła dodatkowe badania DNA. Klatka po klatce oglądała film z miejsca zbrodni. Bez efektu. Do dziś też nierozstrzygnięty jest spór o to, czy było to zabójstwo typowo kryminalne, czy może jednak na tle politycznym. Choć jest wiele przesłanek przemawiających za tą drugą wersją, zaraz na początku jej badania pojawia się kompletnie ciemna dziura, której nie rozjaśnia nawet najmniejszy płomyk. Może dlatego, że za zbrodnią stały służby specjalne? I zgodnie ze stosowaną w nich praktyką pozostawiły fałszywe ślady, aby odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia.

Tortury i śmierć
Biegli medycy sądowi, którzy przeprowadzali sekcję zwłok ofiar, nie mieli żadnych wątpliwości. Piotr Jaroszewicz i jego żona Alicja Solska-Jaroszewicz przed śmiercią byli torturowani. Piotr Jaroszewicz został uduszony w jednym z pokojów na pierwszym piętrze willi. Na szyi zaciśnięto mu skórzany pasek, po czym - na zasadzie tzw. dźwigni - dociskano go ciupagą, jednocześnie ją obracając.

Przedtem zadano ofierze wiele ciosów w głowę i klatkę piersiową twardym narzędziem w rodzaju tłuczka do mięsa. Głowa zabitego owinięta była bandażem. Miał rozpiętą koszulę i mocno zakrwawiony tors. Zginął, siedząc na fotelu z lewą ręką przywiązaną sznurem do oparcia. Wyglądało to tak, jakby pozostawiono mu wolną prawą rękę, aby mógł coś napisać, kiedy już przez nadwerężoną pod wpływem uścisku krtań nie był w stanie wydobyć głosu.

Alicja Solska-Jaroszewicz zginęła od strzału w głowę. Bandyci znęcali się nad nią w łazience. Przed śmiercią związano ją, była bita i podduszana. Strzał - w tył głowy - oddano z bardzo bliska ze sztucera manlicher należącego do jej męża. W całym domu widoczne były ślady plądrowania. Bandyci zniszczyli też niektóre sprzęty. Ale prawie nic nie zabrali - wiele cennych rzeczy pozostało nieruszonych. Zginęły... tylko dwa pistolety.

W odmętach chaosu i błędów
Już pierwsze godziny działań policji obnażyły jej niedbałość i nieudolność. Od początku w tym śledztwie popełniano mnóstwo błędów. Pierwsze ekipy, które znalazły się na miejscu zbrodni, same zacierały ewentualne ślady sprawców, zaś policjanci, rzucając chociażby na taras niedopałki po swoich papierosach, niechcący zwiększali materiał do zbadania. Przez pierwsze godziny, a nawet dni po odkryciu zabójstwa nie zabezpieczono nawet terenu, na którym mogły być ślady. Do anińskiej willi wchodził niemal każdy, kto chciał.

Pamiętam, że w biały dzień udało mi się zupełnie niezauważalnie wdrapać na wysokie ogrodzenie z tyłu domu i zeskoczyć na posesję Jaroszewiczów. Następnie swobodnie dotarłem do willi, w której obejrzałem cały parter. Pierwszego policjanta spotkałem, dopiero gdy byłem już u szczytu szerokich schodów na pierwszym piętrze. Zdziwiony funkcjonariusz wykrztusił tylko z siebie: "Co pan tu robi?", a ja potulnie wyszedłem przez frontową furtkę.

Zabójstwo Jaroszewiczów było pierwszą w nowej Polsce zbrodnią dokonaną na tak znanej osobistości. Nic więc dziwnego, że wstrząsnęło całą Polską. Nie dziwi też, że opinia publiczna oczekiwała od policji i prokuratury szybkiego znalezienia i ukarania winnych. Przez pierwsze dwa lata nie udało się jednak znaleźć żadnego śladu zapowiadającego sukces. Dziś jest już dla wszystkich znających tę sprawę jasne, że to właśnie nadmierny głód sukcesu sprowadził policję i prokuraturę na manowce.
Z początku wszystko zapowiadało, że upragnione powodzenie jest przesądzone. Nikt nie podejrzewał, że śledztwo jest - jak powiedział później jeden z adwokatów - "akcją", w której za wszelką cenę trzeba było znaleźć winnych. Policja i prokuratura, mówiąc nieco ironicznie, akcję tę przeprowadziły bez zarzutu. Na ławę oskarżonych doprowadzono czterech kryminalistów z Mińska Mazowieckiego.

Trójka z nich miała wówczas po 54 lata. Byli to: Henryk S., pseud. Sztywny, Jan K. - "Krzaczek" i Wacław K., pseud. Niuniek. Krzysztof R. pseud. Faszysta, choć najmłodszy, bo 41-letni, był ich szefem. Wszyscy wcześniej byli karani i mieli spore doświadczenie więzienne. Największe "Niuniek", który w kiciu spędził ponad połowę życia - w sumie 30 lat.

Na początku nikomu ze śledczych nie przeszkadzało, że żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy. Kładli to na karb kryminalnego obycia podejrzanych. Kierującemu od początku tym śledztwem prokuratorowi Arturowi Kassykowi wszystko układało się w prosty, logiczny ciąg zdarzeń, prowadzący do tragicznego finału. Jego zdaniem był to klasyczny, dobrze zaplanowany napad rabunkowy. Do domu w Aninie oskarżeni - twierdził stanowczo prokurator - dostali się po kratownicy winorośli przez otwarte okno na pierwszym piętrze.

Wcześniej, środkami odurzającymi unieszkodliwili psa biegającego po posesji. Solską zastali w sypialni na piętrze, jej męża - przed telewizorem na parterze w saloniku. Zaskoczeni domownicy nie zdążyli sięgnąć do leżących w szufladach pistoletów. Według prokuratury sprawcy, opuszczając willę przy ulicy Zorzy 19, rozlali perfumy, by uniemożliwić psu tropiącemu pójście po swych śladach. Sami zaś przez większość pobytu w willi działali w rękawiczkach, stąd niemal całkowity brak śladów linii papilarnych.

Nóż we mgle
Oskarżenie opierało się na czterech filarach. Dwa z nich dla każdego fachowca od początku były wątłe. Pierwszy był zbudowany na analogii. Dwa lata wcześniej nieopodal miejsca zamieszkania Jaroszewiczów dokonano napadu na samotną staruszkę. Napastnicy byli wobec niej okrutni. Podobno mieli brać w napadzie udział "Krzaczek" i "Niuniek", ale nigdy im tego nie udowodniono. Szybko skojarzono ich z dwoma pozostałymi kompanami, "Faszystą" i "Sztywnym". Od lat - kiedy tylko byli na wolności - wspólnie dokonywali różnych skoków.

Drugim, równie jak poprzedni słabiutkim filarem oskarżenia czy jak kto woli poszlaką, był wariograf. Początkujący w tej specjalizacji biegły stwierdził, że - w skali od 0 do 10 - prawdopodobieństwo, że to właśnie podejrzani dokonali podwójnego zabójstwa wynosi 9. Prokurator Kassyk, powołując się na ten dowód, był nieco ostrożniejszy. Niemniej jednak stwierdził, iż z testów na wykrywaczu kłamstw wynika, że oskarżeni - zawodowi rabusie - mogli dokonać morderstwa w Aninie.
Pierwszym natomiast z pary mocnych filarów oskarżenia miały być zeznania Jadwigi K., konkubiny Krzysztofa R. "Faszysty".

Podczas jednego ze spotkań w jej mieszkaniu miał on mówić, iż "w Aninie jest dziany pryk". Innej nocy jeden z oskarżonych wypominał "Faszyście": "Po coś dziada załatwił?". "Faszysta" miał odpowiedzieć wtedy: "A co, miałby nas rozpoznać?". Ten fundament oskarżenia runął w sądzie. Konkubina, korzystając z przywileju, jaki przysługuje osobom najbliższym oskarżonych, po prostu odmówiła zeznań. Zdaniem zaś jednego ze świadków kilka miesięcy wcześniej Jadwiga K. zwierzała mu się, że policja groziła jej, że ją zamknie, jeśli nie złoży odpowiednich zeznań.

Drugą równie ważną poszlaką w łańcuchu dowodów zgromadzonych przez prokuraturę miał być nóż fiński, który policja znalazła w domu Jana K. „Krzaczka”. Syn zamordowanego - Andrzej - w czasie śledztwa rozpoznał nóż jako ten, który był w domu jego ojca. Policja i prokuratura przyjęły oświadczenie Andrzeja Jaroszewicza jak należny dar niebios. Czyż mogło być inaczej, niż tylko tak, że nóż został skradziony w noc zabójstwa? I odpowiadano - to ten, u którego znaleziono nóż, a jego wspólnicy zamordowali małżeństwo Jaroszewiczów.

Tymczasem w czasie procesu Andrzej Jaroszewicz nie był już tak pewien, czy okazana mu finka rzeczywiście była identyczna z tą, którą miał jego ojciec. Sam „Krzaczek” twierdził zaś, że nóż skradł w 1987 r. podczas włamania do willi byłego attache wojskowego Francji na warszawskiej Sadybie. Francuski dyplomata wezwany jako świadek stwierdził niespodziewanie, że w czasie tamtego włamania zginął mu inny nóż - duński. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego w protokole przesłuchania z 1987 r. - bezpośrednio po włamaniu do jego willi - wśród skradzionych przedmiotów wymienił "oryginalny fiński nóż". W ten sposób rozpłynął się jak we mgle kolejny dowód. Pozostałe zostały z równą łatwością rozbite w pył przez obrońców oskarżonych.

Krzywe odbicie
Proces, który w gruncie rzeczy był klasyczną sprawą poszlakową, trwał dwa lata, od października 1996 do października 1998. Przez największą salę sądu warszawskiego przewinęło się ponad stu świadków. W samej końcówce procesu wydarzyła się rzecz absolutnie niecodzienna. Przemówienie prokuratora (był to kolejny oskarżyciel występujący przed sądem, tym razem prok. Andrzej Bartecki) całkowicie sparaliżowało obrońców oskarżonych. Prokurator w swej mowie końcowej zgłosił wniosek o... uniewinnienie oskarżonych.

W tej sytuacji końcowe przemówienia obrońców były lapidarne i w gruncie rzeczy zarzucały prokuraturze "przerażającą nonszalancję przy stawianiu zarzutów" i śmieszność dowodów. Kryminaliści z Mińska Mazowieckiego nawet się nie uśmiechnęli, kiedy sąd ogłosił, że nie są winni zabójstwa Piotra i Alicji Jaroszewiczów.
Uzasadnienie wyroku w tej jednej z najważniejszych spraw, jakie toczyły się przed sądami III RP, trwało tylko kilkanaście minut. Sędzia podkreślił, że w istocie policji nie udało się ustalić, ilu było sprawców, w jaki sposób dostali się do willi i jak groźny pies gospodarzy znalazł się zamknięty w sypialni.

Nikt nigdy sprawców nie widział, nie udało się zidentyfikować żadnych śladów - m.in. odcisku palca na ciupadze, której użyto do uduszenia byłego premiera. Śledztwo prowadzone było nierzetelnie, a oględziny miejsca zbrodni - niechlujnie. Sąd apelacyjny, który powtórnie rozpatrywał sprawę w wyniku zażalenia prokuratury wiosną 2000 r., utrzymał pierwszy wyrok.

To, co się działo w sprawie Jaroszewiczów od momentu zbrodni do czasu zakończenia procesu, może służyć jako wręcz wzorcowy przykład obrazujący, jak nie należy prowadzić śledztwa. Jako ostrzeżenie omawiane szczegółowo w szkołach policyjnych i na zajęciach dla przyszłych prokuratorów. W obliczu tych faktów wydaje się wprost nieprawdopodobne, że policjanci z grupy śledczej do tej sprawy do dziś są przekonani, iż posadzili na ławie oskarżonych rzeczywistych sprawców zbrodni. Nie mieli tylko dostatecznie silnych dowodów, aby przekonać o tym sąd.

Gangsterka i polityka
Muszę tu wtrącić, że zbrodnia ta odbiła się negatywnie na losie syna z pierwszego małżeństwa Piotra Jaroszewicza - Andrzeja. Gdyby nie to zabójstwo, pewnie nie stoczyłby się na dno. I nie wpadł w tarapaty, w jakich dzisiaj jest. Ten najbardziej znany playboy późnej PRL rozbijający się po polskich drogach rajdowymi samochodami, zwany czerwonym księciem, stoi dziś przed łódzkim sądem jako pospolity kryminalista, posługujący się metodami z gangsterskiego arsenału.

Oskarżony jest o usiłowanie wymuszenia rozbójniczego popularnie zwanego haraczem. Wraz ze swoim wspólnikiem - Chorwatem Albertem B. - odpowiada za to, że jednemu z łódzkich biznesmenów groził zamachem na jego życie, jeśli nie zapłaci 150. tysięcy euro. Pieniądze te próbował wymusić w zamian za rzekome załatwienie biznesmenowi kredytu 5,5 miliona euro w jednym z banków w Austrii. Kilka lat wcześniej Andrzej Jaroszewicz, stojąc w procesie w sprawie zabójstwa swego ojca za barierką w roli świadka twierdził, że w jego przekonaniu powodem zbrodni była chęć zdobycia przez napastników jakiejś informacji lub dokumentów. Tymczasem z niezrozumiałych powodów już na wstępie prokuratura odrzuciła badanie wątku politycznego.

Wrócił do tego wątku podczas procesu zeznający jako świadek były minister przemysłu maszynowego. Aleksander Kopeć ujawnił, że w 1981 r. Piotr Jaroszewicz pokazał mu teczkę zawierającą około 50-70 stron "niepublikowanych dokumentów". M.in. miał być tam raport o proteście robotników z Radomia w czerwcu 1976 r. Kopeć pytany, czy dokumenty mogły kompromitować konkretne osoby, odparł że z pewnością "były naganne dla pewnych osób". Nie chciał jednak ujawnić, o kogo chodzi.

Zdaniem Kopcia - mówił to jeszcze w śledztwie - w jednej z teczek Jaroszewicza były materiały o kulisach VIII zjazdu PZPR i o lubelskim strajku z 1980 r. bezpośrednio poprzedzającym Sierpień. Kopeć, który w latach 80. i na początku 90. przyjaźnił się z b. premierem, mówił że widział liczący około 1800 stron, trzytomowy, pisany na maszynie pamiętnik Piotra Jaroszewicza. Autor chciał, żeby wydano go dopiero po jego śmierci. Tymczasem takiego pamiętnika po śmierci Jaroszewiczów w ich willi nie znaleziono.

Urwany wątek
W nawiązaniu do tych zeznań jeden z obrońców pytał retorycznie sąd, czy wątek polityczny nie został pominięty celowo i czy w związku z tym nie można zasadnie mówić o manipulowaniu śledztwem. Dziś przyglądając się jeszcze raz sprawie, nie sposób zignorować tego pytania. Dlaczego? Bo jego sugestia wydaje się bliska rzeczywistości. Jest najbardziej prawdopodobną wersją zabójstwa Jaroszewiczów.

Praktycznie bowiem nie da się utrzymać koncepcja napadu rabunkowego. Kryminaliści, gdyby napadli na małżeństwo Jaroszewiczów, nawet jeśli byliby nastawieni na znalezienie w domu sejfu z wielkimi pieniędzmi czy drogocenną biżuterią, nie wyszliby stamtąd z pustymi rękami. Gdyby spaliły na panewce ich plany zdobycia wielkiej fortuny, zgarnęliby do worków co najmniej kilka cennych rzeczy, które były na widoku w domu: na ścianach obrazy Kossaka i Picassa, na podłodze rozrzucona drobna biżuteria i inne cenne przedmioty.

Nie torturowano przecież małżeństwa tylko dla zaspokojenia swoich sadystycznych skłonności. Chciano coś z nich wydobyć. Jest niemal pewne, że sprawcy usiłowali zmusić swoje ofiary do wydania im jakichś ważnych lub cennych rzeczy, albo wskazania, gdzie są ukryte. Oczywiście, nigdy nie dowiemy się, czy napastnicy osiągnęli swój cel. Być może przyszli po coś, czego nigdy nie było, a oni tylko zakładali, że w willi Jaroszewiczów to znajdą.

Tego też się już pewnie nie dowiemy. Czy tymi poszukiwanymi rzeczami mogły być pamiętniki bądź notatki Jaroszewicza, a ściślej - wiedza o różnych zdarzeniach i osobach, jaką zamierzał ujawnić po swojej śmierci? Bo że znał wiele tajemnic o ludziach z najwyższych szczytów władzy to pewne. I to zarówno z początków władzy ludowej, czyli z wczesnych lat 50., jak również z lat 70. Przypomnijmy, że Piotr Jaroszewicz od wczesnych lat 40. był związany z ruchem komunistycznym. Był jednym z tych, którzy wnosili do Polski wolność na rosyjskich bagnetach.

Stopnia generała dosłużył się już w 1945 r. Przez pierwszych pięć lat po wyzwoleniu, kiedy z całą brutalnością i przemocą szalała Informacja Wojskowa, był wiceministrem obrony narodowej. Pełniąc tę funkcję, musiał co najmniej widzieć i akceptować główne narzędzia działania wojskowej bezpieki - terror i bezprawie. Stanowisko premiera pełnił 10 lat, począwszy od grudnia 1970 r.

Jako jeden z najtwardszych przedstawicieli "betonu" ówczesnej władzy został w 1981 r. usunięty z partii, a w stanie wojennym na krótko internowany. Miał więc powody, by nie pałać miłością do generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Jaroszewicz pod koniec swojej władzy nadzorował służby specjalne, a także sprawy związane z handlem bronią. Znał więc tajemnice ważne, ale i niebezpieczne. Nie można wykluczyć, że za morderstwem Jaroszewiczów stali byli funkcjonariusze służb, którzy podjęli tę zbrodniczą akcję na własną rękę ze znanych tylko sobie powodów.

Rzeczą charakterystyczną jest to, że sprawcy działali właśnie jak zawodowcy ze służb. Z jednej strony stworzyli pozory napadu rabunkowego, ale po sobie nie zostawili śladów. Torturami chcieli wyciągnąć od ofiar informacje. Podwójne zabójstwo, patrząc z ich perspektywy, było koniecznością. Musieli mieć stuprocentową pewność, że nigdy nie zostaną wykryci.

Demony przeszłości w sądzie?
Wiele wskazuje na to, że w zbrodni tej ożyły demony z czasów PRL. W jakimś sensie Piotr Jaroszewicz był tamtych czasów symbolem. Czyżby miał też być ich tragicznym zamknięciem? Raczej nie. W sprawie zabójstwa byłego szefa policji gen. Marka Papały, dokonanego 6 lat później, również wyzierają ciemne duchy PRL-owskiej przeszłości. Jeśli jednak w sprawie zabójstwa Papały są jakieś okruchy wiedzy dotyczącej okoliczności zdarzenia, to w sprawie Jaroszewiczów nie ma nawet punktu zaczepienia.

Raczej jest już przesądzone, że nie uda się nigdy ustalić, kto złożył im ostatnią w ich życiu wizytę. Zrozumiałe zarazem, że ogromne postępy w kryminalistyce, jakie dokonują się nieustannie - a można mówić o przepaści w tej dziedzinie, jaka dzieli początek lat 90. od dnia dzisiejszego - zachęcają policję i prokuraturę do sięgnięcia po dawne, niewyjaśnione zbrodnie. Ale żeby skutecznie to robić, trzeba mieć jakikolwiek materiał wyjściowy.

Jeśli zaś proces w sprawie zabójstwa Jaroszewiczów był pierwszym skandalem, to teraz mamy do czynienia z kolejnym. Otóż w rękach prokuratury był pewien ślad, który być może mógłby doprowadzić śledczych wprost do zabójców. Były to trzy odciski palców: z ciupagi, okularów słonecznych na biurku byłego premiera i szafy w jego gabinecie. Kiedy jednak w 2005 r. postanowiono wrócić do sprawy, okazało się że z akt, które policja dostała z warszawskiego sądu, zniknęły folie daktyloskopijne z tymi śladami.

Policja, zamiast badać ślady, prowadzi postępowanie w sprawie zaginięcia folii z akt przechowywanych w sądzie. Nie pierwsze to jednak kompromitujące zdarzenie, gdy w sądzie coś ginie. Znamy przecież przypadki tajemniczego wyparowywania z sądu kilkudziesięciu akt z różnych spraw. Z przecieków można się domyślać, że w kręgu podejrzanych są nadal dawni - ale przecież uniewinnieni - oskarżeni. Chcę tylko przypomnieć, że w myśl polskiego prawa winowajca raz prawomocnie uniewinniony nie może być ponownie stawiany przed sąd w tej samej sprawie. Tak więc tylko znalezienie nowych podejrzanych, tym samym wskazanie nowych dowodów i motywów, umożliwiłoby rzeczywisty powrót do tej największej niewyjaśnionej zbrodni pierwszych lat polskiej transformacji.
Zobacz profil autora
Slaworow
Administrator



Dołączył: 06 Wrz 2008
Posty: 3208 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław - Oder Vorstadt

PostWysłany: Pią 22:35, 17 Paź 2008 Powrót do góry

Dotyczy:
zabójstwa Tadeusza Stecia - przewodnika górskiego
z Jeleniej Góry - w dniu 11 stycznia 1993 r.

Sprawę prowadzi:
Komenda Policji w Jeleniej Górze
infolinia: 0-800 100-997

Opis sprawy:
Sprawa ta po raz pierwszy prezentowana była w maju 1993 r. Powtarzaliśmy ją w dniu 20 lipca 2000 r.

68-letni Tadeusz Steć osiedlił się w Jeleniej Górze tuż po wojnie. Szybko stał się jednym z najpopularniejszych przewodników sudeckich. W regionie uchodził za wielki autorytet z zakresu turystyki Dolnego Śląska. Napisał dziesiątki książek o tematyce turystyczno - krajoznawczej. Przygotował wiele materiałów źródłowych dotyczących historii i zabytków Dolnego Śląska. Był też namiętnym filatelistą. Nikt nie potrafi ocenić wielkości jego zbiorów. Kolekcjonował również przeróżne starocia związane z tamtejszym regionem. Prowadził kursy przewodników górskich, zakładał koła turystyczne na terenie jednostek wojskowych, szkół, domów wczasowych i hoteli.

Mieszkał w Jeleniej Górze na ulicy Orlej. W życiu prywatnym był bardzo ostrożny. Rzadko wpuszczał do domu osoby postronne. Z sąsiadami rozmawiał przez drzwi. Gośćmi pana Tadeusza byli w większości mężczyźni. Jak twierdzą sąsiedzi, od kobiet stronił.

Od jakiegoś czasu przewodnik podupadał na zdrowiu. Nie wychodził z domu. Stale opiekował się nim kolega, Bogdan Wróbel. Właśnie ów Bogdan Wróbel pojawił się u Stecia w domu 12 stycznia 1993 roku. Miał go zabrać na badania do szpitala. W pokoju na podłodze znalazł ciało starszego pana. Początkowo sądził, że przyjaciel zasłabł, ponieważ ostatnimi czasy chorował na serce. Po chwili zorientował się jednak, że dokonano morderstwa. Jak ustalono, najprawdopodobniej uderzono go młotkiem.

Przyjęto hipotezę, że sprawca (bądź sprawcy) dostał się do mieszkania 11 stycznia - a więc dzień wcześniej - przed godziną 22-gą. O tej porze zamykano na klucz drzwi od klatki schodowej. Pan Tadeusz musiał go znać, inaczej nie wpuściłby go do domu.

Dane dotyczące ofiary:
Tadeusz Steć
lat 68
przewodnik sudecki
z Jeleniej Góry

Image

Dane dotyczące sprawców:
nie znani


[link widoczny dla zalogowanych]
Zobacz profil autora
Slaworow
Administrator



Dołączył: 06 Wrz 2008
Posty: 3208 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław - Oder Vorstadt

PostWysłany: Pią 22:41, 17 Paź 2008 Powrót do góry

Echa zbrodni doskonałej

Władzy ludowej nie lubił, ale jej nie odmawiał. Przyjaźnił się z Piotrem Jaroszewiczem, premierem rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Autorytet niekwestionowany, jeśli chodzi o znajomość historii i geografii Sudetów. Według niektórych – homoseksualista. Zamordowany w tajemniczych okolicznościach w 1993 roku. Tadeusz Steć, postać legenda Jeleniej Góry i okolic. I nie tylko. 1 września obchodziłby swoje 81. urodziny.

O Steciu znów zrobiło się głośno po ostatniej publikacji J. Lamparskiej w tygodniku Wprost i książce J. Rostkowskiego „Radomierzyce – archiwa pachnące śmiercią”.

Image

Joanna Lamparska sugeruje, że zarówno ex-premier Piotr Jaroszewicz, jak i Tadeusz Steć zostali zamordowani przez nieznanych sprawców, ponieważ mieli wiedzę o zawartości teczek archiwum w pałacu w Radomierzycach pod Zgorzelcem. W 1944 roku Niemcy zwieźli tu ściśle tajne, zebrane w całej Europie dokumenty.


Archiwum pełne haków
dla misji płk. Jaroszewicza

Rok 1945. Po klęsce III Rzeszy, do Radomierzyc (Radiemeritz) przybywa inspekcja cywilów i żołnierzy w polskich mundurach. Wśród nich jest pułkownik Piotr Jaroszewicz (od 1971 do 1980 roku premier rządu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej). Według Lamparskiej Jaroszewiczowi towarzyszy Tadeusz Steć. Wszyscy zamierzali przeszukać ogromne niemieckie archiwum.

– Po sforsowaniu drzwi uczestnicy misji Jaroszewicza zobaczyli tysiące teczek zawierających tajne dokumenty Głównego Urzędu Bezpieczeństwa III Rzeszy – podaje Joanna Lamparska.
Dodaje, że były tam akta personalne, listy, plany: głównie archiwa wywiadu francuskiego, a być może także belgijskiego i holenderskiego. Miało się tam także znajdować archiwum paryskiego gestapo, zawierające listy konfidentów. Były to dane o ludziach, ich ciemnych interesach i kolaboracji z Niemcami oraz wydarzeniach prowokowanych przez niemieckie tajne służby, w których uczestniczyły znane osobistości.

Pod muszką i kopniakami sowietów
– Z Jaroszewiczem (nie znał niemieckiego – Red.) zostałem w Radomierzycach jeszcze dwa lub trzy dni. Cały czas tłumaczyłem. Jaroszewicz przebierał. Wybrał stosik dokumentów. Zrobił z nich dwie lub trzy niewielkie paczki. (...) Byłem akurat pod pałacem, razem z dwoma cywilami, specjalistami od zabytków. Nagle na dziedziniec pałacu wpadła grupa czerwonoarmiejców z bronią gotową do strzału. Ani się obejrzeliśmy, jak ustawiono nas pod ścianą z rękami do góry. Na szczęście wyszedł Jaroszewicz, pogadał z dowódcą grupy, jakimś lejtnantem chyba. Czerwonoarmiści pognali nas w kierunku wioski, nie szczędzili kopniaków, doprowadzili do drogi Bogatynia – Zgorzelec i kazali iść, doradzając, abyśmy zapomnieli o pałacu i wszystkim, co widzieliśmy i słyszeliśmy – to, według relacji Henryka Piecucha, słowa Tadeusza Stecia opisujące wydarzenia z misji.

W lipcu 1945 roku całą zawartość niemieckiego archiwum wywieziono do Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. – 300 tys. teczek, średnio po 250 stron każda, w tym 20 tys. teczek niemieckiego i francuskiego wywiadu wojskowego, 50 tys. teczek sztabu generalnego i liczące 150 teczek akta Leona Bluma i archiwum rodziny Rothschildów. Oprócz tego był tam ogromny zbiór dokumentów dotyczących kolaboracji Francuzów z Niemcami – podaje J. Lamparska.


Klątwa czerwonych?
Autorka dodaje, że do lat 90. ubiegłego wieku dożyły trzy osoby przeglądające w czerwcu 1945 r. radomierzyckie archiwum: Piotr Jaroszewicz, Tadeusz Steć i Jerzy Fonkowicz.
– Przez lata te trzy osoby utrzymywały z sobą kontakt. Wszystkie trzy zostały zamordowane przez nieznanych sprawców; ofiary torturowano przed śmiercią. Piotra Jaroszewicza i jego żonę zabito w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. W nocy z 11 na 12 stycznia 1993 r. zamordowano Tadeusza Stecia, a Jerzego Fonkowicza - w 1997 r.
W żadnym z tych zabójstw śledztwo nie wykazało motywu rabunkowego – konkluduje autorka. Czy te zbrodnie mogą mieć związek z tajemniczymi aktami? Tego nikt się nie dowie.

Sfałszował życiorys?
Tadeusz Steć (w 1945 roku miał 20 lat) według wspomnianego artykułu już wówczas przebywał na ziemiach odzyskanych. Tymczasem według życiorysu własnoręcznie sporządzonego przez przewodnika, na Ziemie Zachodnie przybył on… 1 czerwca 1946. Życiorys Stecia jest w zbiorach Muzeum Okręgowego w Jeleniej Górze.

Z danych biograficznych wynika, że po wojnie do Polski przyjechał w 1945 roku, ale nie na poniemieckie tereny. Od czerwca 1945 przebywał w nowicjacie w klasztorze benedyktynów w Tyńcu. Wcześniej, przed wojną, chodził do niższego seminarium duchownego w Niepokalanowie.

Ta rozbieżność między relacją „Wprost”, a danymi biograficznymi Stecia budzi sporo wątpliwości… Można pokusić się o hipotezę, że sam zainteresowany nieco sfałszował swój życiorys z obawy o konsekwencje penetrowania tajnego archiwum w Radomierzycach.
Co do tego, jednak, pewności mieć nie można.

Pewne jest natomiast, że w okolicach Jeleniej Góry najpierw zamieszkał w Trzcińsku razem z matką Anną, która wróciła z hitlerowskiego obozu pracy, oraz ciotką. Zachowała się informacja, że Steć przez krótki okres czasu nauczał religii w szkole w Janowicach Wielkich. W końcu osiadł w popularnym dziś Schronisku Szwajcarka, które – razem z matką – prowadził.


Przewodnik z duszą
Z czasem staje się jednym z najbardziej cenionych przewodników górskich.
– Ogromna wiedza i talent gawędziarski zjednują mu uznanie również wśród słuchaczy niemieckich wycieczek sentymentalnych – wspomina Stanisław A. Jawor. – Ślązak ze Lwowa, przewodnik karkonoski, historyk, geolog, znawca regionu, Polak! Rzadko spotyka się człowieka, który opanował doskonale wszystkie dziedziny, który zna się na sztuce ludowej, starych zwyczajach, legendach i pieśniach. Spędziliśmy trzy dni z żyjącym leksykonem Śląska – napisał anonimowy niemiecki turysta.
Dodajmy, że Steć biegle mówił po niemiecku.

Steć dużo pisze. Jego bibliografia to setki książek i przewodników wydawanych od 1949 roku oraz liczne publikacje w prasie. Steć ma żyłkę kolekcjonerską: zbiera znaczki, dawne pocztówki, stare książki. W swojej kolekcji ma bezcenne niemal pozycje: rękopisy w języku niemieckim z 1644 roku, oraz w polskim z 1695 roku. W sumie 1085 zabytkowych, mniej lub bardziej wartościowych książek.


Epizody z Edwardami:
mniejszym i większym, czyli herbatka od Tadka
Tadeusz Steć nie lubił władzy ludowej, ale też nie przeciwstawiał się jej i nie odmawiał – pisze Cezary Turski. Wiadomo, że często przyjeżdżał do niego w odwiedziny wspomniany już Piotr Jaroszewicz, podobno nawet wtedy, kiedy już był premierem rządu PRL.
Łączyła ich pasja kolekcjonerska i oczywiście znajomość związana z wydarzeniami z roku 1945 w Radomierzycach. Jednak wizyty te z powodów jasnych w żaden sposób nie były nagłaśniane. Jaroszewicz incognito miał chodzić ze Steciem na wycieczki w góry. O czym panowie rozmawiali, tego się nie dowiemy.

Cezary Turski w swoim artykule „Jak to Obywatel Steć najważniejszych towarzyszy prowadził” wspomina odwiedziny dostojników partyjnych w Karkonoszach. Wojewódzkie władze Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, chcąc przypodobać się swoim pryncypałom, na przewodnika wyznaczały wówczas właśnie Stecia. Zdarzyło się, że pan Tadeusz prowadził ze Szrenicy w Śnieżne Kotły następcę Jaroszewicza na premierowskim stołku Edwarda Babiucha (w odróżnieniu od potężnego Edwarda Gierka potocznie zwanego Edwardem mniejszym) z małżonką.

– Tadziu przez całą drogę niósł na ramionach swój słynny plecak z nie mniej słynną herbatą. Ci z obstawy nie mieli odwagi w wiadomym komitecie sprawdzić, co, co w nim jest i na Kotłach nastąpiła niesamowita konsternacja. Ledwie usiedli, a Tadziu wyciągnął z plecaka termos, nalał do kubka i zanim któryś z chłopców zdążył mu go wyrwać, podał pani Babiuchowej. Ta napiła się i kurde… podała mężowi, czyli najważniejszej osobie. Obstawa wpadła w panikę, ale towarzysz Babiuch na zakończenie wycieczki pochwalił herbatkę od Tadka – wspomina Turski.


Głośny protest sekretarza Cioska
Cezary Turski przekazuje równie ciekawe wspomnienie z wizyty I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka w Jeleniej Górze. Na początku aparat partyjny chciał umilić „pierwszemu” pobyt w Karkonoszach i wymyślił spacer od Orlinka do Łomniczki. Gierka miał oprowadzać właśnie Tadeusz Steć. Przewodnika pilnie ściągnięto i kazano mu czekać na szlaku na przyjazd niezwykle ważnej osobistości.

Jednak pomysł podwładnych nie spodobał się ówczesnemu I sekretarzowi KW PZPR w Jeleniej Górze Stanisławowi Cioskowi, którego – kiedy decyzja zapadała – w mieście nie było.
– Jaki Steć?! – wrzeszczał – Kto wymyślił Stecia? Przecież jak Gierek go posłucha, to nie będzie chciał z nami rozmawiać, a przecież wiecie, ile spraw jest do załatwienia. Odwołać Stecia! Odwołać Karpacz! – według relacji C. Turskiego burzył się Ciosek.

A Tadeusz Steć wydeptywał szlak pod Orlinkiem w oczekiwaniu na dostojnego gościa, który w obstawie miał tam przyjechać. Tymczasem raptem podjechał milicyjny gazik i zgarnął przewodnika.
– Na co czekacie? – spytali milicjanci.
– Na Gierka – odparł Steć.
– Co? Na Gierka? A skąd wiecie, że on tu będzie? – dociekali funkcjonariusze…
Steć nic nie odpowiedział z obawy przed konsekwencjami.

Przywieźli go do siedziby KW PZPR przy ulicy Kochanowskiego. Stecia poinformowano, że nastąpiły nieprzewidziane zmiany w programie wizyty tow. pierwszego sekretarza. Przewodnika wprowadzono do bufetu.
– Możecie jeść i pić ile tylko chcecie. Wszystko na nasz rachunek! – powiedzieli.
O barze w KW krążyły wieści, że pełno tam było towarów niedostępnych dla szarych obywateli.
Stecia, który w bufecie przesiadział pół dnia, wieczorem – kiedy Gierek odjechał do Warszawy – odwieziono do domu.


Mieszkanie pełne tajemnic
Ulica Orla 3. Cieplice Śląskie Zdrój. Poniemiecka, skromna willa. To właśnie tam od lat 60-tych ubiegłego wieku w niewielkim lokalu mieszka Tadeusz Steć. Tam gromadzi swoje kolekcjonerskie skarby, tam pisze, tam pracuje.
Tam również przyjmuje gości, wśród nich Piotra Jaroszewicza.

Z upływem lat Steć staje się nieufny. Nawet z sąsiadami rozmawia przez drzwi. Do środka wpuszcza tylko dobrych znajomych. Według relacji są to najczęściej mężczyźni. Przewodnik stroni od kobiet.

Choć podupada na zdrowiu i coraz rzadziej wychodzi z domu, wciąż bodźcem dla Stecia jest praca. Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku nagrywa narrację po polsku i niemiecku do filmu o klasztorze w Krzeszowie. Realizatorem obrazu jest Henryk Szoka.

– Tadek, chcąc zaprezentować akustyczne walory kościoła Najświętszej Marii Panny (dziś bazylika – Red.), wszedł w barokowe stalle przed ołtarzem głównym i począł śpiewać jakiś psalm. Po chwili wtórował mu proboszcz o. Augustyn Węgrzyn. Wtedy uświadomiłem sobie, że Tadek miał być księdzem i spędził rok w murach klasztornych – wspomina Szoka.

Steć nagrał teksty do filmu bez przygotowania, a vista. Najpierw opowiadał po polsku, później po niemiecku. Premierę filmu, w którym wystąpił jako narrator, przewodnik obejrzał w sierpniu 1992 roku.


Zbrodnia doskonała?
Ranek 12 stycznia 1993. Bogdan W., który opiekował się zapadającym na zdrowiu Steciem, zastaje otwarte drzwi do jego mieszkania przy ulicy Orlej 3. Przewodnik leży na podłodze i nie daje oznak życia. W. myśli początkowo, że Steć zasłabł, bo miał kłopoty z sercem. Na 12 stycznia wyznaczono mu badania w szpitalu. Okazuje się jednak, że ofiara nie żyje. Została zamordowana kilkoma ciosami młotkiem budowlanym.
Według ekspertyz Stecia pobito wieczorem 11 stycznia. Zmarł około 7 rano następnego dnia.

Śledztwo staje w martwym punkcie. Wiadomo, że Steć otwierał drzwi tylko znajomym. Śladów włamania nie było, więc osoba, która zabiła przewodnika, musiała być mu znana. Stróże prawa nie znaleźli jednak nikogo z kręgu przyjaciół Stecia, na kogo mógł paść choćby cień podejrzeń o dokonanie tej zbrodni.
Do popełnienia zabójstwa przyznał się, co prawda, pewien mieszkaniec Gdańska, ale dochodzenie wykazało, że mężczyzna nie mógł znać Stecia. Biegli uznali gdańszczanina za niezrównoważonego psychicznie. Wersję zdarzeń z jego udziałem wykluczono.

Brano też pod uwagę wątek rabunkowy. Według plotek Steć miał zgromadzić ogromne pieniądze, złoto, dokumenty, bezcenne starodruki i inne zabytki, w tym sporą kolekcję znaczków pocztowych. Później okazało się, że hipoteza, że Stecia zabito dla łupów materialnych, była nietrafiona. Policja, która prowadziła czynności, nie stwierdziła śladów kradzieży czegokolwiek.

Nie wykluczano motywów na tle płciowym. Wielu znajomych podkreślało, że Steć miał skłonności homoseksualne, choć jednoznacznych dowodów na to nie ma. Ukazały się nawet publikacje wprost o tym wspominające. Zdaniem Stanisława A. Jawora, kolegi przewodnika, szkalują jego dobre imię i opluwają go.
Według tych relacji, Steć był współpracownikiem tajnych służb, z przekonania – antykomunistą i zdeklarowanym homoseksualistą. – To sprawiło, że musiał pogodzić wodę i ogień: wierność służbom i niechęć do systemu. Służby specjalne podsuwały Steciowi różne zadania związane z bliskim mu środowiskiem. W 1993 roku Tadeusz Steć został zamordowany we własnym domu. Jak twierdzi jego przyjaciel, za dużo widział i za dużo wiedział – oto cytat z jednej z publikacji.

Żaden z wątków nie znalazł jednak uzasadnienia w śledztwie, które – z powodu niewykrycia sprawców – umorzono.

Kolejna hipoteza pojawiła się ostatnio w związku z odświeżeniem dziejów wspomnianego już archiwum w Radomierzycach, o którym – nawet w Polsce na początku lat 90-tych ubiegłego wieku – mało kto mówił i pisał.
Z pozoru cała „układanka” pasuje jak logiczna całość. Trzej żyjący świadkowie, którzy widzieli tajne dokumenty giną w niewyjaśnionych okolicznościach, zamordowani przez nieznanych sprawców. Są wcześniej bestialsko torturowani. Pobity młotkiem budowlanym Steć żyje jeszcze kilka godzin. Jaroszewiczowi w jego warszawskiej willi oprawcy przybijają gwoździami stopy do podłogi i duszą go.


Czy Danuta W. kradła zabytki?
Po T. Steciu pozostała bogata spuścizna, ale też nie wiadomo, czy udało się przejąć wszystkie rarytasy jego kolekcji. Po śmierci przewodnika jedyną osobą, która prawnie mogła dziedziczyć „wszystko” po swoim synu, była jego matka Anna Steć. W 1993 roku miała 90 lat i była kobietą zniedołężniałą, która – jak pisze Stanisław Firszt – nie mogła samodzielnie funkcjonować. Mieszkała za ścianą lokalu zajmowanego przez Stecia.

Sąd Wojewódzki w Jeleniej Górze przydzielił jej radcę-opiekuna Danutę W. Stanisław Firszt, dziś dyrektor Muzeum Karkonoskiego dziwi się, że w dniu, kiedy opiekunka zaczęła pracę i otrzymała klucze do mieszkania Stecia, matka przewodnika sporządziła testament na rzecz Danuty W. Anna Steć zmarła 3 listopada 1993 roku.
Sądowe utarczki, które z opiekunką toczyły instytucje starające się o przejęcie zbiorów Stecia, trwały niemal dwa lata.

Dopiero 13 września 1995 roku komornik i przedstawiciele muzeum okręgowego wchodzą po raz pierwszy do mieszkania Tadeusza Stecia. Co zastali? – Bałagan, ślady penetracji mebli, porozrzucane luźne papiery, ubrania, zdjecia, dokumenty i do tego nieznośny fetor – pisze Stanisław Firszt.
Prace przy porządkowaniu rzeczy znalezionych w mieszkaniu Stecia i jego matki trwały niemal trzy miesiące, ale sensacyjnych odkryć nie było. – Mit o ogromnych i wspaniałych zbiorach Tadeusza Stecia rozwiał się jak mgła, przynajmniej jeśli chodzi o przedmioty, które zastała wspólna komisja komornika i muzeum – podkreśla Firszt.

Nie można jednak wykluczyć, że najcenniejsze przedmioty zostały wcześniej z lokalu zabrane i sprzedane. Danuta W. miała przecież klucz do mieszkania Stecia. Gazeta Robotnicza, w jednym ze swoich magazynowych wydań, sugerowała, że opiekunka wyniosła wiele zabytkowych książek, choć nie miała do tego prawa…


Pytania bez odpowiedzi
Nie zmienia to faktu, że okoliczności zamordowania Tadeusza Stecia najpewniej nigdy na światło dzienne nie wyjdą.
Pozostają wątpliwości: dlaczego przewodnik w swoim życiorysie napisał, że na ziemie zachodnie przyjechał w czerwcu 1946 roku, a wcześniej niemal rok przebywał w klasztorze w Tyńcu?
Z relacji świadków jak i wypowiedzi samego Stecia wynika, że w czerwcu 1945 roku penetrował tajne archiwa w Radomierzycach pod Zgorzelcem.
Jak poznał pułkownika Piotra Jaroszewicza, który był od Stecia starszy o 16 lat?
Dlaczego akurat dwudziestoletni człowiek, który planował być księdzem, udaje się z misją Ludowego Wojska Polskiego do radomierskiego pałacu, aby obejrzeć tajne akta niemal z całej Europy zgromadzone tam przez uciekających przed aliantami hitlerowców?
Co takiego widział w Radomierzycach Steć? Z jego relacji wynika, że zabrał stamtąd tylko książki o walońskich skarbach, a jego wiedza o służbach specjalnych równała się wówczas zeru.


Literatura: Skarbiec Ducha Gór, nr 3 (15) 2000, Jawor Stanisław A, Firszt Stanisław, Turski Cezary, Szoka Henryk – autorzy artykułów poświęconych T. Steciowi, Print Jelenia Góra, 2000.

[link widoczny dla zalogowanych]


Ostatnio zmieniony przez Slaworow dnia Pią 22:49, 17 Paź 2008, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
Slaworow
Administrator



Dołączył: 06 Wrz 2008
Posty: 3208 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław - Oder Vorstadt

PostWysłany: Pią 22:44, 17 Paź 2008 Powrót do góry

Oskarżeni o zabójstwo na podstawie zapachu

Bogdan Wróblewski
2004-03-09, ostatnia aktualizacja 2004-03-08 21:45

Przed warszawskim sądem rozpoczął się powtórny proces o zabójstwo gen. Jerzego Fonkowicza. Dowodem winy oskarżonych jest ich zapach.

Pani Ewa do sądu przychodzi od ponad pięciu lat. Sędziowie - niespiesznie - zastanawiają się, czy prokuratura oskarżyła o zbrodnię, która jesienią 1997 r. wstrząsnęła Konstancinem, właściwych ludzi.

Sprawa zawisła na psim nosie. Głównym dowodem w sprawie był i jest zapach. Policja zebrała jego ślady z taśm i kabli użytych do krępowania generała i jego gosposi, rajstop i skarpetek, którymi sprawcy byli zamaskowani. Te zapachy porównano z zapachem zatrzymanych mężczyzn. Specjalnie szkolone psy zidentyfikowały ich. Najpierw sądzeni byli Artur K. i Marcin B. i obaj w 1999 r. zostali uniewinnieni. Do prokuratury zgłosiło się czterech podejrzanych ściganych listami gończymi.

Sąd apelacyjny nakazał proces powtórzyć. Jednak do rozprawy dotrwała tylko czwórka. Tomasz M. zaginął bez wieści, a Piotr R. został zastrzelony przez policję.

- Nie przyznaję się, nie będę składał wyjaśnień - powtarzali wczoraj w sądzie Stanisław W., Jacek D. i sądzeni po raz drugi Artur K. oraz Marcin B. W śledztwie albo przedstawiali rodzinne alibi, albo protestowali: "Nie wiem nawet, gdzie mieszkał ten Fonkowicz!". Cała czwórka twierdzi, że się nie zna.

Pozostało rozstrzygnięcie, czy nie łączy ich zapach. Rozprawie przysłuchiwali się prof. Józef Wójcikiewicz z Instytutu Ekspertyz Sądowych z Krakowa i policyjny ekspert ze Skierniewic. Podróżowali do Warszawy na próżno. Sąd bowiem powinien najpierw przedstawić profesorowi do oceny akta. Ma się on wypowiedzieć, czy ślady zapachowe zostały prawidłowo zebrane i zbadane, a także - jaka w ogóle jest wartość dowodowa psiego nosa? Profesorska ocena ma być gotowa za dwa miesiące.
Zobacz profil autora
Krwawy




Dołączył: 08 Wrz 2009
Posty: 29 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Poznań

PostWysłany: Wto 1:13, 20 Paź 2009 Powrót do góry

Poniewaz nikt nic nie komentuje to ja to zrobie: bardzo ciekawe.
Zobacz profil autora
lisek3d




Dołączył: 17 Lut 2011
Posty: 10 Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Jelenia Góra,Wrocław

PostWysłany: Wto 10:08, 19 Lip 2011 Powrót do góry

ponieważ wątek T. Stecia w morderstwie Jaroszewicza to bzdura pozwole sobie skomentować :

Tadeusz Stec nigdy nie byłw Radomierzycach. W czasie podawanym jako termin odkrycia" archiwów " przebywał w klasztorze... pozwole sobie zacytować:
"Jesienią 1944 r. Tadeusz Steć pojechał do swej rodzinnej miejscowości, skąd musiał uciekać do Lwowa przed nacjonalistami ukraińskimi. W 1945 r. wyjechał do Krakowa, gdzie przez rok przebywał w nowicjacie w klasztorze benedyktynów w Tyńcu. W Krakowie też, w marcu lub kwietniu 1946 r., odnalazła go jego matka, która wróciła z robót przymusowych w Niemczech. W czerwcu Steć opuścił zakon, a ponieważ mieszkanie Steciów w Warszawie nie istniało, zniszczone przez Niemców jak większość miasta, oboje udali się na zachód do Jeleniej Góry."

Nigdy tez nie znał jaroszewicza, więc łaczenie ich morderstw opiera sie jedynie na podobnych zainteresowanich i tym, iż byli torturowani.

Stec jak każdy przewodnik w tamtych czasach musiał podpisać papierek dla SB, raz , że to były takie czasy, dwa, że był Homoseksualista więc mieli na niego haka, nie znaczy to wcale, że chetnie wspólpracował z ówczesną władzą.

[link widoczny dla zalogowanych]

Tak naprawdę nie wiem nawet kto pierwszy wymyślił tą bajeczkę, i jaki miał cel.
[link widoczny dla zalogowanych]

artykuł z newsweeka jest najbliższy prawdzie i powinien rozwiać wszelkie spekulacje i mity na ten temat.

Polecam także, zapytac o Stecia doktora Janusza Czerwińskiego z, wykłada na WSB i WSH kiedys był kierownikiem katedry geografii na UWr , jest autorem przewodników i co najważniejsze bardzo dobrze znał Stecia, który można powiedziec był jego nauczycielem.

Co do samego jaroszewicza to naprawdę ciężko określic coś jednoznacznie, wiem tylko, że chciał pisać pamiętniki więc może to...
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)